Rozema zachowuje podziwu godną powściągliwość, kreśląc na ekranie obraz po katastrofie. Nie ma tu efektownych obrazów rozpadającego się miasta, pustoszejących ulic i mostów zarastających
Opowieści o końcu cywilizacji zwykle wyglądają tak samo. Najpierw czeka nas wycieczka po różnych częściach świata (lub Stanów Zjednoczonych) oraz szybkie zaprzyjaźnianie z ludźmi różnych stanów, narodowości i ras. Potem jest katastrofa i opowieść o tym, jak stary świat rozpada się w mgnieniu oka, a redefinicji podlegają społeczne relacje, międzynarodowa polityka i życie zwykłych ludzi.
W "Głuszy" Patricii Rozemy idea była podobna, choć środki, po które sięgnęła kanadyjska reżyserka, okazały się zupełnie inne. W jej filmie próżno szukać rozległej społecznej panoramy czy wycieczek w inne rejony świata – autorkę "Mansfield Park" interesuje jedynie historia Eve (Evan Rachel Wood) i Nell (Ellen Page), dwóch sióstr, które wraz z ojcem (Callum Keith Rennie) zamieszkują domiszcze w leśnej głuszy. Gdy w całym kraju zaczyna brakować prądu, cała trójka zdana jest na swoją pomysłowość i instynkt przetrwania.
Rozema zachowuje podziwu godną powściągliwość, kreśląc na ekranie obraz po katastrofie. Nie ma tu efektownych obrazów rozpadającego się miasta, pustoszejących ulic i mostów zarastających bluszczem i mchem. Jest historia dziewczyn zmuszonych do szybkiego dojrzewania i podjęcia odpowiedzialności za swoje życie. Wszystko byłoby pięknie, gdyby tylko kanadyjska autorka zdecydowała się na spójną konwencję. Tymczasem "Głusza" próbuje jednocześnie być psychologicznym dramatem o gojeniu ran, survival movie i slasherem o mieszkańcach domu pośrodku niczego. Przenosząc na ekran powieść Jean Hegland, Rozema próbuje ożenić ze sobą różne żywioły, feministyczną wersję "Turysty"Ostlunda, serialowe "The Walking Dead" i powieściowy "Blacout" Marca Elsberga. Szkoda tylko, że zatrzymuje się w pół drogi – ani nie buduje atmosfery grozy, ani też nie kreśli pogłębionych portretów psychologicznych.
Ale największym problemem jej filmu jest brak logiki. Widoczny zarówno na poziomie narracji filmowej, jak i w zachowaniu głównych bohaterek. W świecie Eve i Nell świeczki nigdy się nie kończą, ubrania piorą się same nawet wtedy, gdy cały świat cierpi na brak prądu, a w domu zupełnym przypadkiem znajduje się zestaw puszek pozwalający na przetrwanie długich miesięcy na zupełnym odludziu. A to tylko początek litanii nonsensów, jakie znajdujemy w"Głuszy".
Logiki brakuje też samym bohaterkom. Mając do wyboru zachowanie mądre i głupie, bohaterki Rozemy zawsze wybierają to drugie. Kiedy należałoby się ukryć, ryzykują. Gdy trzeba podjąć wyzwanie, tkwią w bezruchu. Nie wiadomo, dlaczego podejmują takie, a nie inne decyzje, nie wiadomo też, jaki jest ich cel. Przez to nie sposób identyfikować się z tymi damami w opałach.
I to pomimo sporych wysiłków czynionych przez aktorów. A trzeba przyznać, że Rozema ma do nich oko. Callum Keith Rennie to charyzma w stanie czystym, Ellen Page jak zawsze przekonuje swoją dziewczęcością, a Evan Rachel Wood – neurotycznym chłodem. Ale w"Głuszy" ich aktorstwo działa tylko do czasu. Głównie dlatego, że reżyserka "Mansfield Park" opisuje swoje postacie za pomocą gestów i scen, które widzieliśmy już tysiące razy, a rysunek bohaterów okazuje się przez to banalny i płaski.
Zamiast budować pogłębione portrety psychologiczne, kanadyjska reżyserka wybiera inną drogę. Wiedzie ona między dętymi symbolami i naiwną opowieścią o tym, że odrodzenie możliwe jest wtedy, gdy poznamy samych siebie. Że dopiero zmierzenie się ze swoją przeszłością pozwala stanąć oko w oko z wyzwaniami życia. Być może to prawda. Ale godna raczej podrzędnego romansidła niż mięsistego thrillera.
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu